Nietrzymanie moczu (NTM) to w Polsce wciąż wstydliwy i bagatelizowany problem – mimo że dotyka on nawet 2,5 mln Polaków. Ta liczba jest jednak prawdopodobnie mocno zaniżona, bo intymny charakter tego schorzenia utrudnia gromadzenie rzetelnych danych. Pacjentki i pacjenci niechętnie mówią o nim podczas wizyt lekarskich. NTM ma tymczasem poważne konsekwencje społeczne i generuje duże koszty dla systemu ochrony zdrowia – przypominają eksperci z okazji Światowego Tygodnia Kontynencji. Może ono być skutecznie leczone, ale Polska – jako jedyny kraj w UE – nadal nie refunduje nowoczesnego leku, który mógłby istotnie poprawić jakość życia pacjentów.

– W Polsce na zespół pęcherza nadreaktywnego choruje około 27 proc. kobiet i 11 proc. mężczyzn, w sumie ok. 1/6 społeczeństwa. Są to oczywiście dane szacunkowe, ponieważ nie wszyscy pacjenci przyznają się do nietrzymania moczu – mówi agencji Newseria Biznes Elżbieta Żukowska, sekretarz zarządu głównego Stowarzyszenia UroConti.

Nietrzymanie moczu, inaczej inkontynencja, wciąż bywa określane jako wstydliwy problem, choć jest on coraz powszechniejszy. Z ubiegłorocznego raportu Stowarzyszenia UroConti („Pacjent z NTM w systemie opieki zdrowotnej”) wynika, że dotyczy on ok. 2,5 mln Polaków, ale ta liczba jest prawdopodobnie mocno zaniżona. Dane dotyczące epidemiologii nietrzymania moczu są bowiem bardzo rozbieżne – intymny charakter tego schorzenia utrudnia zgromadzenie rzetelnych informacji na jego temat. Według map potrzeb zdrowotnych, opracowanych przed dwoma laty przez Departament Analiz i Strategii Ministerstwa Zdrowia, prognozowana zapadalność na nietrzymanie moczu w Polsce w 2022 roku to ponad 51,7 tys. nowych przypadków, a w 2031 roku – już blisko 54 tys.

Inkontynencja to jeden z bardziej rozpowszechnionych problemów współczesnego społeczeństwa, który – według kryteriów Światowej Organizacji Zdrowia (WHO) – ma status choroby społecznej. Są na nią narażeni wszyscy, bez względu na wiek i płeć. Przyczyny nietrzymania moczu mogą być różne – w zależności od tego, czy osoba cierpiąca na to schorzenie jest mężczyzną, kobietą, seniorem, czy dzieckiem. NTM może być objawem poważniejszych schorzeń, a czynnikami zwiększającymi ryzyko jego wystąpienia są m.in. wysokie BMI (indeks masy ciała), ciężka praca fizyczna, uwarunkowania genetyczne i przyjmowanie niektórych leków (np. benzodiazepiny). Szacuje się, że NTM występuje ponad dwukrotnie częściej u kobiet, do czego predestynują je m.in. przebyte ciąże i zabiegi ginekologiczne, porody naturalne, menopauza i anatomia układu moczowego. Z kolei wśród mężczyzn NTM to dość częsty problem po radykalnej prostatektomii.

– W Polsce bardzo trudno żyje się z tym schorzeniem, ludzie funkcjonują w ciągłym stresie. Osoby bez tej choroby mogły podczas pandemii COVID-19 doświadczyć tego, jak czuje się człowiek zamknięty w domu. A tak właśnie żyją chorzy z pęcherzem nadreaktywnym, z nietrzymaniem moczu. Jest im niewyobrażalnie trudno zabezpieczyć się tak, żeby nie mieć ciągłego poczucia, że mocz uciekł i ktoś to może zauważyć – wyjaśnia sekretarz zarządu głównego Stowarzyszenia UroConti.

Nietrzymanie moczu jako efekt końcowy zespołu pęcherza nadreaktywnego to dolegliwość, która zmusza do ciągłego szukania najbliższej toalety, dlatego potrafi zrujnować życie bardziej niż cukrzyca czy nadciśnienie. Pacjenci wycofują się z życia towarzyskiego i seksualnego, nie wychodzą do kina czy restauracji w obawie przed niekontrolowaną utratą moczu. W wielu przypadkach konieczność częstego wychodzenia do toalety i nieobecności przy biurku bywa też przyczyną problemów w pracy, nawet z jej utratą.

– Skutki społeczne nietrzymania moczu są ogromne. Młodzi ludzie wycofują się z życia, odchodzą z pracy, bo trzeba zauważyć, że nie tylko osoby starsze nie trzymają moczu. Ten problem bardzo często dotyczy kobiet po porodzie. W dużych miastach typu Warszawa czy Gdańsk mogą one uzyskać od położnej informacje, jak ćwiczyć mięśnie Kegla, mięśnie głębokie, bo można poprawić jakość swojego życia z NTM poprzez takie ćwiczenia. W małych miasteczkach czy na wsiach jednak kobieta, która rodzi w szpitalu powiatowym, wraca do domu i często nie wie, dlaczego nie trzyma moczu – mówi Elżbieta Żukowska.

Najnowszy raport Stowarzyszenia UroConti, którego oficjalna publikacja jest zaplanowana w lipcu br., wskazuje, że w 2020 roku szacunkowe koszty zachorowalności na nietrzymanie moczu w Polsce wyniosły blisko 340 mln zł, przy czym koszt refundacji leków na NTM to raptem 18 mln zł. Co istotne, w porównaniu z poprzednim rokiem koszty refundacji leków spadły o ponad 37. proc. Jest to efekt usunięcia z listy leków refundowanych najpopularniejszego leku z grupy solifenacyn oraz przedłużający się brak decyzji o refundacji II linii leczenia farmakologicznego, pomimo zakończenia od strony formalnej procedury refundacyjnej z końcem 2019 roku.

Pogłębia się również spadek wydatków płatnika publicznego na refundowane koszty zabiegów operacyjnych. W stosunku do 2015 roku wydatki NFZ na te świadczenia obniżyły się już o ponad 50 proc. Wzrosły jedynie koszty refundacji środków pomocniczych, gdzie odnotowano wzrost refundacji cewników jednorazowych aż o ponad 25 proc. oraz pieluchomajtek i zamienników, gdzie wzrost w stosunku do 2019 roku wyniósł 6 proc.

– Mamy rejestrację w kraju wszystkich zasadniczych metod leczenia, natomiast jak zwykle problem leży w ich finansowaniu – podkreśla dr hab. n. med. Bartosz Dybowski, urolog ze Szpitala Kolejowego w Pruszkowie.

Lista refundowanych substancji medycznych zawartych w lekach na zespół pęcherza nadreaktywnego nie zmieniła się od dekady. Pacjenci w pierwszej linii leczenia nadal mają więc dostęp do refundacji tylko dwóch substancji o tym samym mechanizmie działania (solifenacyny i tolterodyny), natomiast w drugiej linii leczenia wciąż nie ma refundacji mirabegronu, leku o odmiennym mechanizmie działania, który stał się już standardem leczenia farmakologicznego we wszystkich krajach Unii Europejskiej.

– Dostęp do leczenia jest z jednej strony powszechny, istnieje grupa leków refundowanych i od kilku lat dzięki refundacji są to leki dostępne dla pacjentów. Istnieje jednak nowa grupa leków, w której jest właściwie jeden lek, mirabegron. On nie jest refundowany i niestety trudno namówić pacjentów do przewlekłego stosowania tego leku z uwagi na jego koszt – mówi dr hab. n. med. Bartosz Dybowski.

– Pacjenci od siedmiu lat walczą w Ministerstwie Zdrowia o to, żeby włączyć mirabegron do listy leków refundowanych. Dwukrotnie uzyskał on pozytywną rekomendację Agencji Oceny Technologii Medycznych i Taryfikacji, jednak ministerstwo trzyma go w szufladzie. Sprawa przeszła już przez wszystkie szczeble, wszystkie komisje, a teraz utknęła u ministra, który jest odpowiedzialny za złożenie podpisu. Przez to ciągle tego leku nie mamy – mówi Elżbieta Żukowska.

Mirabegron jest lekiem nowej generacji, który cechuje duże bezpieczeństwo stosowania, co jest kluczowe zwłaszcza w przypadku starszych pacjentów. Ponadto skuteczna farmakoterapia jest dla pacjentów z NTM nie tylko wygodną formą leczenia, ale pozwala też uniknąć interwencji chirurgicznej.

– Mamy leki nieco starszej generacji, które są skuteczne, ale mają trochę działań niepożądanych, oraz nowszy lek pozbawiony działań niepożądanych, który jest jednak dość drogi. W drugim rzucie leczenia istnieje możliwość łączenia tych dwóch grup leków i jednoczesnego stosowania, podobnie jak w nadciśnieniu tętniczym, kiedy stosujemy dwa, trzy, a czasem cztery leki jednocześnie, aby uzyskać optymalny efekt terapeutyczny. Tutaj pojawia się jednak problem pieniędzy, ponieważ mirabegron jest nierefundowany, co powoduje tak duży wzrost kosztów leczenia skojarzonego, że właściwie nie jest to dostępne dla większości moich chorych – mówi urolog ze Szpitala Kolejowego w Pruszkowie.

Polska jest jedynym krajem w Unii Europejskiej, który go nie refunduje w drugiej linii leczenia.

– Bardzo często leki pierwszej linii nie działają albo mają tak duże skutki uboczne, że nie można ich już pacjentkom podawać. Z drugiej strony nie można ich też zakwalifikować do operacji, bo to jeszcze nie ten etap. Można za to leczyć je mirabegronem, który ma zupełnie inne działanie niż leki pierwszej linii, ale tu nadal mamy pod górkę – podkreśla sekretarz zarządu Stowarzyszenia UroConti.

Leczenie zabiegowe to trzeci poziom terapii. Chodzi o iniekcję toksyny botulinowej, których sposób finansowania – w opinii dra Bartosza Dybowskiego – nie jest wystarczający, by przekonać zarząd szpitala, aby tę metodę stosować powszechnie. Drugi zabieg to neuromodulacja krzyżowa.

– Jest to terapia skuteczna, o dużej dostępności w krajach Europy Zachodniej i USA, natomiast w Polsce dostępna i refundowana przez Narodowy Fundusz Zdrowia od dwóch lat. Istnieje więc bardzo mała grupa pacjentów, u której mogliśmy do tej pory zastosować tę formę leczenia. Niewątpliwie jest istotne, aby jak najwięcej ośrodków w Polsce wyszkoliło się w zakresie stosowania neuromodulacji krzyżowej i by stała się ona bardziej dostępna, bo to rozszerza możliwość wyboru metod leczenia – podkreśla urolog z pruszkowskiego Szpitala Kolejowego.


Źródło: Newseria