Robot Rosa ma nas przybliżyć do doskonałości - powiedział PAP prof. Paweł Łęgosz, kierownik Katedry i Kliniki Ortopedii i Traumatologii Warszawskiego Uniwersytetu Medycznego. Podkreślił, że Rosa sama nie operuje, ale pełni funkcję wirtualnego asystenta: ocenia stan kolana pacjenta i proponuje lekarzom najlepsze rozwiązania.
PAP: Rosa – tak ma na imię robot ortopedyczny, który niedawno zawitał do waszej kliniki. W jaki sposób może ułatwić pracę lekarzy?
Prof. Paweł Łęgosz: Pozyskaliśmy urządzenie robotyczne, a więc dołączyliśmy do grona kilku ośrodków w Polsce, które wykonują operacje robotyczne endoprotez. Nie jesteśmy pierwsi, niemniej posiadamy urządzenie, które jest najnowsze w tej części Europy, jeśli chodzi o oprogramowanie. Ten robot swoją przygodę medyczną rozpoczął w innej dziedzinie, w neurochirurgii, natomiast przez lata został przystosowany do operacji endoprotezoplastycznych.
Robot kojarzy się nam zwykle z automatyzacją i z wykonywaniem jakichś czynności za nas. W przypadku Rosy jest inaczej – ona pełni rolę naszego wirtualnego asystenta. Zabieg nie wykona się sam bez naszej działalności, nie siedzimy na krzesełku w rogu sali operacyjnej i nie przyglądamy się, jak Rosa operuje. Ona ma nas tylko przybliżyć do doskonałości w wykonaniu operacji.
PAP: Na czym polega ta pomoc w doskonałości?
P.Ł.: W operacji stawu kolanowego bardzo istotne znaczenie mają nie centymetry, a milimetry albo wręcz ich ułamki. Dotychczas, nie mając robota, posługiwaliśmy się gotowymi wzorcami - jak odtworzyć wszystkie wartości, które są niezbędne do prawidłowej funkcji kolana. Jednak każdy ze stawów kolanowych danego pacjenta w minimalny sposób się od siebie różni. Nie można więc stosować fabrycznych ustawień gotowej endoprotezy dla każdego człowieka, bo każdy z nas ma swoje anatomiczne odchylenia.
Rosa na początku uczy się anatomii konkretnego pacjenta za pomocą digitalizacji punktów orientacyjnych kości udowej i piszczelowej. Następnie chirurg może poruszyć operowanym kolanem, aby ocenić zakres ruchomości, testy niestabilności, kąty koślawości i szpotawości, aby ocenić stan kolana pacjenta. Później komputer to wszystko przetwarza po to, żeby zaproponować lekarzom najlepsze rozwiązanie. Na podstawie śródoperacyjnych wartości planowania ramię robotyczne przemieści się do właściwej pozycji, aby wykonać plan chirurgiczny.
Planuje, jakie mają być płaszczyzny przecięcia kości, jaki ma być rozmiar implantu, wkładki. Oczywiście - możemy się z tym nie zgodzić, zaproponować własną koncepcję, natomiast każdą naszą złą decyzję Rosa jest w stanie zakwestionować, ponieważ chroni nas przed popełnieniem błędów.
PAP: Rozumiem, że Rosa planuje przebieg operacji, ale czy ma jakąś rolę już podczas samego zabiegu?
P.Ł.: Tak. Kiedy wykonamy już wszystkie jej propozycje i założymy implanty próbne i ponownie zbadamy zakres ruchomości, ponownie ocenimy balans tkanek miękkich, to ten robot potwierdza, że zastosowane implanty, ich położenie jest prawidłowe i możemy przystąpić do implantowania ostatecznego protezy.
PAP: Czym się różnią te wstępne implanty od właściwych? Są plastikowe?
P.Ł.: Nie, są również metalowe, bardzo podobne, jak ostateczne. Natomiast zakładając je, możemy jeszcze pewne rzeczy skorygować. Z naszego jeszcze małego doświadczenia wynika, że to, co robot zaproponował, spełnia nasze oczekiwania i nie musimy już nic więcej korygować.
PAP: Te implanty robione są na miarę dla każdego pacjenta?
P.Ł.: Nie, to są seryjne implanty, nie są personalizowane, ale mamy szeroką grupę implantów na każdy rozmiar, nawet jeśli ktoś ma tak zwane "wąskie kolano".
PAP: Czyli ten robot dostosowuje cięcia, wyrzeźbienie kości w ten sposób, żeby dopasować implant?
P.Ł.: Dokładnie.
PAP: Wiem, że lekarze potrafią sami, bez wspomagania robota, perfekcyjne wszczepiać te implanty, ale jest niewielki procent pacjentów, którzy są niezadowoleni.
P.Ł.: Proteza kolana ma dobrą przeżywalność w rejestrach - 15 lat, a nawet więcej przeżywa 97 proc. implantów. Niemniej w tej grupie znajduje się około 20 proc. pacjentów, którzy są nie do końca zadowoleni. Nie jesteśmy w stanie odkryć przyczyny, ponieważ patrząc na wykonaną tomografię komputerową, nie widzimy błędów, które moglibyśmy popełnić. Niemniej jest taka grupa pacjentów, którzy odczuwają dyskomfort. Nie ma infekcji, nie ma nieprawidłowości w przestrzennym obrazowaniu, usadowieniu implantu, ale niezadowolenie jest. W związku z tym domyślamy się, że może ten jeden milimetr różnicy mógł mieć wpływ. Rosa jest w stanie co do jednego milimetra zaplanować nam przycięcie końców stawowych, w związku z czym liczymy, że ten robot przybliży nas do perfekcji i zmniejszy grupę niezadowolonych.
PAP: Co było nie tak u tych niezadowolonych pacjentów? Coś ich bolało, coś im chrupotało w stawie?
P.Ł.: Ciężko ocenić, nie potrafią zdefiniować tego odczucia. Twierdzą, że odczuwają w kolanie coś sztucznego, jakiś obrzęk, opasanie dookoła. Ocena radiologiczna nie odbiega od prawidłowości, a jednak… Podobnie jak u stomatologa, kiedy po wypełnieniu ubytku pacjenci mają jakieś dziwne odczucia. Albo jak po operacji jaskry, kiedy pacjenci twierdzą, że oko jest inne niż było wcześniej, pomimo że zdecydowanie lepiej widzą.
PAP: Oprócz tego, że zabiega pan o jak najnowocześniejsze narzędzia do operowania pacjentów, to za pomocą zupełnie niecyfrowych metod uczy pan przyszłych chirurgów, ortopedów metod operacyjnych.
P.Ł.: To się wzięło z moich przemyśleń z czasów, kiedy byłem studentem. Wówczas 90 proc. zajęć było teoretycznych, głównie polegało na tym, że czytaliśmy wspólnie slajdy. Kiedy objąłem kierownictwo Katedry i Kliniki Ortopedii i Traumatologii Warszawskiego Uniwersytetu Medycznego, pomyślałem, że czas na zmiany. Proszę sobie wyobrazić, że jedyne zajęcia praktyczne podczas bloku z ortopedii, które miałem jako student, polegały na gipsowaniu i ściąganiu tych gipsów. Uznałem więc, że tak być nie może.
Studia nie polegają na tym, że - jak w szkole podstawowej - ja przedstawiam kawał wiedzy na 45-minutowych zajęciach. Powinny polegać na tym, że się sami kształcimy, więc moim zadaniem jest nakreślić kierunki nauki teoretycznej, co student jest sam w stanie zrobić w domu. Natomiast praktyki może i musi nauczyć się na uczelni.
W związku z tym pierwszą inicjatywą, jaką podjąłem po objęciu szefostwa kliniki, było stworzenie na starym bloku oddziału chirurgii ręki, który został wyłączony z działalności, sali symulacji medycznych, do której ściągnęliśmy dwie stare wieże artroskopowe, z których zrobiliśmy jedną czynną - mogliśmy więc mieć stanowisko do nauki zabiegów artroskopii, miniinwazyjnej techniki operacji wewnątrz danego stawu. Na początku nie mieliśmy modeli anatomicznych, więc skorzystaliśmy z papryki – ona się do tego dobrze nadaje.
PAP: Papryka?
P.Ł.: Trzeba zrobić dwa otwory w papryce, w jeden wkładamy optykę razem ze światłowodem, więc można całe wnętrze warzywa na dużym powiększeniu zobaczyć, a do drugiej dziurki wkładamy narzędzie, za pomocą którego wyciągamy pestki, żeby ćwiczyć manualne zdolności. Polecam. Studentom także się to podobało.
Kolejne stanowiska to były stoły, na których mieliśmy stojaki z plastikowymi kośćmi i przy pomocy płytek, które były już skasowane, wykorzystywaliśmy je do nauki stabilizacji złamań. Razem z kolegą, który organizuje ze mną zajęcia akademickie, zakupiliśmy wiertarki w markecie, okulary ochronne i rękawice. To była kolejna frajda dla młodzieży, szczególnie dla dziewczyn, które wyżywały się w wierceniu i przykręcaniu śrubek. Następnym miejscem do nauki praktycznej było stanowisko do nauki szycia. Moja żona zakupiła zestawy padów silikonowych do nauki szycia wielorazowego użytku. Mamy też stanowiska do nauki gipsowania. No i pozyskaliśmy kolejne modele anatomiczne – np. do nauki zakładania zewnętrznych stabilizatorów, złamania miednicy. Pozyskałem też model kręgosłupa, żeby uczyć podstaw chirurgii kręgosłupa.
PAP: Zazdroszczę pańskim studentom.
P.Ł.: Nie tylko studenci z tego korzystają. Także rezydenci. To można porównać do symulatora lotów: im więcej student czy rezydent będzie ćwiczył, tym lepiej to zaowocuje dla dobra pacjenta. Chodzi o wypracowanie pewnych ruchów, o pamięć mięśniową, to się później sprawdzi nawet wówczas, kiedy nie będziemy mieć asysty robota.
PAP: Jeśli dobrze zrozumiałam, to zainwestował pan swoje prywatne pieniądze w kształcenie przyszłych lekarzy.
P.Ł.: No tak i co z tego? Zależy mi, ale nie tylko mnie, ale także wielu innym lekarzom - pedagogom na tym, żeby młodzi ludzie, których wypuszczamy spod swoich skrzydeł, byli jak najlepiej przygotowani, gotowi do tego, aby leczyć. Nie mamy w naszej klinice jakiegoś centrum kształcenia praktycznego, więc razem z moim kolegą, dr. Radkiem Górskim naprawiamy te plastikowe kości zalepiając dziury cementem czy silikonem, żeby można było ich po raz kolejny użyć. Wydaje się, że taka ścieżka kształcenia podoba się młodym ludziom – uczą się tego, co czeka ich w praktyce.
PAP: Studenci medycyny skarżą się, że podczas studiów są nie tylko zawaleni teorią, ale także osamotnieni. Nie czują wsparcia mentorów.
P.Ł.: To jest wielki problem. Na szczęście u nas nie jest tak, że biedny rezydent jest tanią siłą roboczą do robienia wypisów i trzymania haków. Oni są czynnymi operatorami pod kontrolą specjalistów, mają dużą swobodę działania. I - przede wszystkim - rotację, co trzy miesiące przechodzą od chirurgii ręki do teamu artroskopii kolana, do ambulatorium świeżych urazów "po-SOR-owskich". Ta dydaktyka jest mocno zorganizowana, a wzorce zachodnie są w niej bardzo przydatne. Moim marzeniem jest utworzenie SkillLabu z prawdziwego zdarzenia.
Komentarze
[ z 0]