Rząd obiecał ozusowanie śmieciówek, tak by wszyscy pracujący mieli dostęp do służby zdrowia. Nadal istnieje jednak grupa, która jest pozbawiona bezpłatnego leczenia.
Są młodzi, pracują. Ale nie mają ubezpieczenia zdrowotnego. Kiedy chorują, płacą z własnej kieszeni. Jest ich około 400 tys. To szacunki. Dokładnej liczby nie zna ani ministerstwo pracy, ani finansów, ani zdrowia. Jedyna liczba, która się pojawia, to 1,35 mln pracujących tylko na umowę o dzieło i zlecenie, którą podaje GUS. Z tego ci, którzy mają zlecenie, są uprzywilejowani. Takich według danych ZUS jest prawie 900 tys. Reszta to, stosując terminologię Brytyjczyków – wyzerowani z NFZ.
Publiczny szpital czy przychodnia musi ich przyjąć. Za pomoc trzeba jednak zapłacić. Na bezpłatną pomoc mogą liczyć tylko w przypadku czynności ratunkowych. Są one, jak tłumaczy Krzysztof Bąk z resortu zdrowia, pokrywane ze środków publicznych niezależnie od tego, czy pacjent ma status osoby ubezpieczonej, czy nie.
To najczęściej osoby młode, tuż po studiach. Szukają pracy i z chęcią przyjmują ją w każdej formie. To, że zaproponowana umowa wyklucza ich z dostępu do publicznej służby zdrowia, na początku nie jest istotne.
Nie mogą ich już ubezpieczyć rodzice. A młodzi najczęściej jeszcze nie założyli własnej rodziny, by liczyć na ubezpieczenie przez współmałżonka. Oto ich historie.
– Pracę zaczęłam jako studentka, więc do lekarza mogłam chodzić bezpłatnie. Kiedy skończyłam studia, pracodawca nie proponował mi nowej umowy – opowiada Marta, pracownica wydawnictwa. Gdy się upomniała, usłyszała, że proszę bardzo, ale wtedy potrącą jej z – i tak niewielkiej – pensji pieniądze, które zostaną odprowadzone do ZUS.
Tego nie chciała. Szukała innej opcji. Udało jej się dodatkowo zatrudnić jako opiekunka do dzieci na część etatu. Dzięki temu została zgłoszona do ZUS, który zapłacił za nią składkę zdrowotną i odkłada składki na emeryturę.
26-letni Andrzej nie miał takiej możliwości. Choruje na astmę i tylko czasem, jak już jest naprawdę źle, idzie do lekarza prywatnie. Płaci i prosi o receptę na maksymalną liczbę leków. Naciska też na pracodawcę, by dał mu pracę na zlecenie. Słyszy odmowę. Teraz wpadł na pomysł, żeby podzielić i podpisać dwie umowy – jedną na symboliczną kwotę, która byłaby w formie zlecenia, a drugą o dzieło. Szef da mu odpowiedź po wakacjach.
Istnieją sposoby, by pomimo pracy na śmieciówce dodatkowo się ubezpieczyć. To jednak rozwiązanie kosztowne.
Najprostsze jest wykupienie dobrowolnego ubezpieczenia w Narodowym Funduszu Zdrowia. Najniższa możliwa kwota, którą należałoby wpłacić do NFZ, wynosi 355 zł miesięcznie. Ale jeżeli ktoś miał przerwę w ubezpieczeniu, musi zapłacić składkę za poprzednie miesiące. Jeśli to jest od 3 miesięcy do roku – wystarczy wpłacić 788 zł i składkę miesięczną. Powyżej roku kwota ta rośnie do blisko 2 tys. Najwyższa (gdy chodzi o 10-letnie zaległości) to blisko 8 tys. zł. W 2013 r. takie ubezpieczenie z NFZ miało – jak informuje Agnieszka Długokęcka z biura prasowego NFZ – 20,3 tys. osób.
Piotr z Zachodniopomorskiego, który po studiach pracował w firmie ochroniarskiej, a potem w lokalnym czasopiśmie, rozważał tę opcję. – Kiedy okazało się, że musiałbym oddawać połowę pensji, zrezygnowałem. Zarabiałem 700 zł – mówi. Zaryzykował. Po wypadku, gdy podejrzewał, że ma skręconą kostkę, najpierw szacował koszty leczenia. Dopiero potem uszczerbek na zdrowiu. Jednak nawet wypadek nie skłonił go do wykupienia państwowej polisy.
Wiesława Kłoś, była prezes ds. finansowych w NFZ , tłumaczy, że cena dobrowolnego ubezpieczenia nie może być niska, bo obejmuje drogie leczenie szpitalne. Koszt ubezpieczeń w prywatnych sieciach jest tańszy – ok. 200 zł miesięcznie – ale uprawnia tylko do wizyt u internisty, czasem specjalistów czy drobnej diagnostyki. Przy złamaniu ręki czy operacji trzeba płacić.
Zdarza się, że wyzerowani z NFZ wykupują prywatne abonamenty. – Gdy po wyprawie na kajaki zaczęła mnie w nocy boleć ręka, nafaszerowałam się środkami przeciwbólowymi, by nie iść do szpitala i nie płacić. Zrozumiałam, że abonament nie wystarczy – opowiada Maja. Pracuje od dwóch lat na umowę o dzieło. Liczy, że kiedyś dostanie umowę o pracę. Zapisała się do bezpłatnej szkoły policealnej, żeby mieć ubezpieczenie. Teraz chce poprosić – tak jak Andrzej – by podzielić jej umowę i część zmienić na zlecenie.
Olga też wykupiła prywatny abonament, ale też na niewiele się zdał, kiedy zemdlała i rozbiła sobie głowę. W recepcji szpitala kazali jej zapłacić 300 zł. – 150 zł. za przyjęcie przez lekarza, 150 za założenie szwów. Cennik ustala sam szpital.
Niektórzy uważają, że ryzyko jest opłacalne. 29-letni Rafał od siedmiu lat nie ma prawa do bezpłatnego leczenia. Pracuje jako barman, często zmienia pracę i zawsze jest to umowa, z której nie odprowadza składek społecznych. Jak wylicza – gdyby płacił dobrowolne ubezpieczenie, wydałby ok. 30 tys. zł za ten okres. A tak tylko raz był u lekarza. Za pomoc zapłacił 250 zł. Od przyszłego miesiąca po raz pierwszy będzie już ubezpieczony – nowy pracodawca zaproponował mu albo etat i 5,5 tys. na rękę, albo własną firmę i 6,5 tys. zł. Wybrał firmę. – Za duża stabilizacja etat – śmieje się.
Metoda Rafała miewa ciemniejszą stronę. U pewnego pracownika firmy PR (na umowie o dzieło) zdiagnozowano sepsę. Leczenie, jak go poinformowano, będzie kosztować 12 tys. zł.
Agnieszka Pachciarz, była prezes NZF, która przez wiele lat była dyrektorem szpitala, przekonuje, że takie osoby z nagłych przypadków zazwyczaj płacą. A kiedy mają iść na planowe leczenie, zdobywają jakąś formę ubezpieczenia.
Jednak niektóre szpitale i tak narzekają na koszty, które ponoszą z powodu leczenia nieubezpieczonych. Szpital Praski w Warszawie w 2013 r. hospitalizował ok. 200 osób bez ubezpieczenia. Koszty, które poniósł, wynosiły kilkaset tysięcy złotych. Jednak jak przyznaje Beata Gołębiewska-Chęciak z praskiej placówki, „najczęściej chodziło o pacjentów w trudnej sytuacji materialnej i życiowej”.
Premier Donald Tusk na początku tego roku zapowiadał, że należy ozusować umowy śmieciowe, by rozwiązać problem m.in. ubezpieczenia zdrowotnego. Jednak nie obejmie to pracujących na umowę o dzieło.
354,95 zł - tyle wynosiła najmniejsza dobrowolna miesięczna składka na ubezpieczenie zdrowotne w lipcu, sierpniu, wrześniu 2014 r.
7 proc. - tylu Polaków nie jest ubezpieczonych . Część z nich ma prawo do bezpłatnego leczenia (to na przykład dzieci czy bezdomni).
Źródło: www.forsal.pl
Komentarze
[ z 19]
w momencie zagrozenia / ratownia ludzkiego zycia nikt nie mysli o ubezpieczeniu zdrowotnym, problem zaczyna się dopiero póżniej kiedy to uratowany otrzymuje wysoki rachunek od NFZ
lepiej chyba na wszelki wielki co miesiąc płacić składkę -nawet samemu. NFZ w tym roku wysłał już kilkaset wezwań do zapłaty za świadczenia w szpitalach publicznych. Rekordzista ma do oddania około - 300 tys. złotych!
patrząc na cennik NFZ np. w przypadku wycięcia woreczka robaczkowego (co może spotkać każdego kto jeszcze go ma:)) - cena 2400 – 3600 złotych to lepiej płacić co miesiąc niż dostać taki rachunek
pan premier obiecał, pogadał i zapomniał o tym co powiedział, miało być ozusowanie śmieciówek i cisza
ci co pracują na etacie i tak wykupują dodatkowe prywantne ubezpieczenia np. za 50 zł miesięcznie bo z NFZ wszędzie kolejki i tak nie można skorzystać z tego co się przecież należy w odpowiednim czasie.
tak, ubezpieczenie jest ważne ale szczególnie w sytuacjach zagrożenia życia, kiedy to nie mamy wyboru
ja sam mam ubezpieczoną dodatkowo całą rodzine, płace 100 zł ale nie musze się martwić. dzwonie np. w nocy i lekarz przyjeżdza w ciągu godzin bez czekania i proszenia się
to prawda, coraz bardziej rozwija się rynek prywatnych ubezpieczeń medycznych ale nic nie dzieje się bez przyczyny
za tą kwote jaka jest odprowadzana do ZUS na ubezpieczenie zdrowotne - co miesiąc, np. w rodzinie gdzie 2 osoby mają ubezpieczenie - około 500 zł - moża mieć kompleksową opiekę prywatną,bez stresu i kolejek, ale jak pisano wcześniej, niestety są sytuacje kiedy brak ubezpieczenia może nas kosztować dużo i nie mamy na to żadnego wpływu - stany nagłe, wypadki itd.
Kapitalizm